Wówczas można by wybaczyć autorce przemieszanie argumentów poważnych z błahymi, niestaranną polszczyznę („Nauczyciel nie ma możliwości na sprawdzanie”!), a nawet naiwną receptę na podniesienie poziomu studiów.
Szeroka oferta kulturalna
Kłopot w tym, że mamy do czynienia nie ze spontaniczną wypowiedzią egzaltowanej panienki, tylko z artykułem wykładowcy akademickiego z trzydziestoletnim stażem. Czy dr Antonina Sebesta inne swoje teksty też puszcza w publiczny obieg bez ponownego przeczytania i choćby pobieżnego zredagowania? Jeżeli tak, to współczuję jej studentom.
Rzewne odwołania pani doktor do studenckich czasów sprzed 30 lat są jak z dowcipu „ech, Dachau, Dachau, to se nevrati „: „Korzystano z oferty kulturalnej, udział w konfrontacjach filmowych był niemal obowiązkiem, powodzeniem cieszyły się kina studyjne, wystawy – zwłaszcza fotograficzne, nie dziwiła potrzeba posiadania karnetu do filharmonii”.
Młodszym czytelnikom trzeba wyjaśnić, co to były „konfrontacje filmowe”. Raz w roku w kilku kinach puszczano kilkanaście nowych zachodnich filmów, z których tylko znikoma część trafiała później do normalnego rozpowszechniania. Była więc to niesłychana gratka, coś jakby sprzedawać markowe plazmy w cenie odtwarzaczy empetrójek. Kolejki pod tymi kinami były kilometrowe, a potem szczęśliwcy, którzy się załapali na bilety, tygodniami opowiadali znajomym, jakie to arcydzieła widzieli. Przypominam, że w telewizji były wtedy dwa programy ogólnopolskie i po jednym lokalnym nadawanym kilkadziesiąt minut na dobę.
Teraz młodszych czytelników proszę o przejście od razu do następnego akapitu, bo w tym będą fakty znane każdemu dziecku, ale chyba nie pani doktor Sebeście. Otóż dzisiaj w telewizjach satelitarnych i kablowych (mających łącznie kilka milionów abonentów) dziennie można obejrzeć tak ze sto filmów z całego świata. Od łubu-du po najambitniejszą sztukę. Są też wypożyczalnie filmów, zaopatrzone jak kiedyś delikatesy przed świętem 22 lipca. No i jest internet, w którym można zobaczyć dowolny film. Słowem dzisiaj każdy może w dowolnej chwili urządzić sobie najbardziej wymyślne konfrontacji filmowe nie ruszając się sprzed komputera. Każdy może też obejrzeć w internecie miliony fotografii (niekoniecznie z gołymi panienkami) z dowolnej dziedziny. Może to właśnie jest powód, dla którego współcześni studenci jakoś mniej odczuwają potrzebę chodzenia na konfrontacje filmowe czy wystawy fotograficzne i niekoniecznie świadczy to o ich niechęci do korzystania z dóbr kultury?
Poziom spadł przez prywatne uczelnie?
Nauczyciel akademicki z 30-letnim stażem śmiertelnie serio obwieszcza patent: „Poziom studiów można bardzo łatwo podnieść, i to bez nakładów finansowych, po prostu wymagając zaliczeń na ocenę z każdego przedmiotu i wprowadzając na studiach stacjonarnych obowiązek chodzenia na wykłady”. Chciałoby się zawołać: „Genialne, że też nikt na to wcześniej nie wpadł”, tylko że ten patent przećwiczono w PRL do bólu, zwłaszcza w latach 50., które raczej nie przejdą do historii jako rozkwit polskiego szkolnictwa wyższego. Sam miałem szczęście studiować między innymi w stanie wojennym, kiedy to właśnie – po zgniłym liberalizmie lat 70. – ponownie wprowadzono obowiązkowe wykłady. Oj, jak podniósł się od tego poziom studiów
Jednocześnie autorka pisze: „Złośliwi twierdzą, iż po transformacji ustrojowej znacznie łatwiej było założyć szkołę wyższą niż prywatne przedszkole. Powstało ponad trzysta prywatnych placówek noszących w nazwie przymiotnik »wyższa «. Sytuacja taka spowodowała, że nawet renomowane uczelnie zmuszone zostały do walki o studenta, zwłaszcza iż kadra zaczęła uciekać, bo »prywaciarze « z reguły lepiej płacili. Jakość błyskawicznie przeszła w ilość”.
Pani doktor chyba niewiele zrozumiała z procesów, które przydarzyły się Polsce po roku 1989. Szydzi z czegoś, co jest jednym z naszych największych sukcesów. W PRL wyższe wykształcenie miało w Polsce 7% ludzi i był to jeden z najniższych wskaźników w Europie. Bo komunistyczni przywódcy nie odczuwali specjalnej potrzeby istnienia licznej warstwy wykształconych obywateli, a zgoda na powstanie wyższej uczelni zapadała na najwyższym szczeblu. Doktor Sebesta najwyraźniej uważa, że i dzisiaj tak być powinno.
Proszę pani, NA SZCZĘŚCIE po transformacji ustrojowej wyższą uczelnię można było założyć równie łatwo jak przedszkole czy dowolny inny biznes. Bo to jest taki sam biznes, jak fabryka makaronu. Tam klient kupuje makaron, a w szkołach wyższych wiedzę, której materialnym potwierdzeniem jest dyplom. Często wiedza ta nie jest warta makulaturowej ceny dyplomu, ale tak właśnie jest urządzony świat. Trabant to samochód, i mercedes to samochód, ale z jakiegoś powodu mercedes kosztuje dużo więcej. Ta zasada obowiązuje też wyższe uczelnie.
Bronić bezpłatności jak niepodległości
Od 1989 roku państwowe firmy broniły się przed transformacją z zaciekłością niemieckich żołnierzy na Monte Cassino. I wiele firm broni się nadal, a wśród nich bohatersko sobie radzą państwowe uczelnie. Nie zamierzają kapitulować, bo mają poparcie społeczne. W tej dziedzinie socjalistyczne idee zwyciężyły. Większość obywateli jest za „bezpłatnymi” studiami (czyli za tym, żeby ci, którzy nie studiują, fundowali wyższe wykształcenie innym, zwykle bogatszym od nich ludziom). Bez rynkowej presji powstających masowo prywatnych uczelni byłoby jeszcze gorzej. A tak przynajmniej trochę reform zostało przeprowadzonych.
Oczywiście tak nagły wzrost liczby studentów musiał doprowadzić do obniżenia poziomu studiów. W swej krytyce pani doktor Sebesta ma sporo racji, ale miesza problemy istotne (na przykład to, że dla wielu studentów studia sprowadzają się do kserowania skryptów i notatek, a niekoniecznie już ich czytania) z marginalnymi (że przez WF nie można sensownie ułożyć harmonogramu zajęć). Przede wszystkim zaś nie rozumie, że są to negatywne przejawy ogólnie bardzo pozytywnego procesu. Żeby rezultaty były naprawdę satysfakcjonujące, transformacja musi zostać doprowadzona do końca.
Równe szanse dla wszystkich
Wszystkie uczelnie powinny mieć równe szanse finasowe. Albo państwowe też być płatne, albo prywatne też „bezpłatne” (na przykład za pomocą państwowych czy samorządowych stypendiów). Tak samo jednakowo powinni być traktowani studenci stacjonarni i zaoczni. Na razie sytuacja przypomina polski sport sprzed oficjalnego uznania zawodowstwa. Mamy „amatorów”, czyli studentów dziennych studiów, którzy nie płacą czesnego. Mamy „półzawodowców”, czyli studentów zaocznych, którzy płacą za skokowo gorsze warunki studiowania. No i mamy pełnych zawodowców – studentów prywatnych uczelni, którzy często za swoje pieniądze dostają paciorki (Co mówi bezrobotny absolwent Wyższej Szkoły Marketingu do pracującego absolwenta tejże uczelni? „Poproszę frytki i herbatę”). Ale zdarza się, że dostają wiedzę lepszą, niż na najbardziej szacownych państwowych uczelniach.
Nie ma lepszego sposobu weryfikowania poziomu studiów niż rynek.
Dyskusja o studiach
Zaczęło się od opublikowanego w „Gazecie” tekstu Ksero studia, ksero studenci. Dr Antonina Sebesta napisała w nim: „Statystyczny student nie studiuje, nie siedzi w bibliotece, nie wyszukuje wiedzy, ale po prostu kseruje notatki, ściąga opracowania z internetu i przedstawia je jako referat”. Te słowa wywołały burzę. Czy studenci rzeczywiście chodzą na łatwiznę, a od zdobywania wiedzy i własnego rozwoju bardziej cenią tzw. papierki? A może to wszystko wina niedzisiejszych wykładowców i mało atrakcyjnych zajęć? Piszcie na adres: redakcja@krakow.agora.pl. Wszystkie dotychczasowe listy publikujemy w raporcie Ksero studia, ksero studenci?
Jerzy Skoczylas
źródło: Gazeta Wyborcza Kraków